Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Marek Pomykała został zabity, bo wpadł na trop zapomnianych zbrodni

Dorota Mękarska
Dorota Mękarska
Marek Pomykała.
Marek Pomykała.
Sprawa zaginięcia i zabójstwa dziennikarza z Sanoka pokazuje, że organa ścigania w III RP nie wyrwały się z pajęczyny utkanej przez byłych esbeków i milicjantów.

Spis treści

Marek w czasie krótkiej kariery dziennikarskiej związany był głównie z sanockimi mediami: „Tygodnikiem Sanockim” i „Echem Sanoka”. Ponieważ już w czasie studiów w Krakowie zdobył szlify dziennikarskie i otarł się o duże media, w Sanoku był przyjmowany przez kolegów dziennikarzy, w większości amatorów, jako profesjonalista.

Trzeba przyznać, że był zdolny. Miał tzw. lekkie pióro i dar dociekania prawdy. Można powiedzieć, że był dziennikarzem wszechstronnym, bo jego mocną stroną była również publicystyka.

Rok przed zaginięciem rozpoczął pracę w „Gazecie Bieszczadzkiej”.

Plotki pogłębiały niepewność

Praca z nim nie była łatwa, bo miał swoje demony. Mimo to ludzie go lubili. Czasami pokiwali nad nim głową, ale nadal darzyli sympatią. Nie jest tajemnicą, że nie stronił od alkoholu. W młodości miał też poważniejsze epizody, co po zaginięciu zostało wykorzystane, by przekonać opinię publiczną, że dziennikarz mógł targnąć się na swoje życie.

Może też taka wersja wydarzeń była świadomie rozpuszczana, by nikt nie dociekał, co tak naprawdę stało się z Markiem Pomykałą. Pojawiły się również plotki, że widziano go tu czy tam, co tylko pogłębiało niepewność. Plotkarze powtarzali jeszcze inne niestworzone historie, które powodowały, że zaginięcie dziennikarza rozpłynęło się w różnych domysłach.

Marek specjalizował się w tematyce sportowej, dlatego pracował też jako korespondent sportowy dla ogólnopolskich gazet. Bliska była mu każda dyscyplina sportowa, choć okazem „sportowca” nie był. Szalał dosłownie za hokejem, który w Sanoku od wielu lat jest dyscypliną nr 1.

Jako fan drużyny hokejowej uciekł raz śmierci. 23 stycznia 1995 roku wracający z meczu w Sosnowcu hokeiści STS Autosan Sanok mieli wypadek pod Rymanowem w pobliżu miejscowości Gniewoszówka. Marek jechał razem z nimi Kilkanaście kilometrów od Sanoka autokar został zepchnięty z oblodzonej drogi przez bardzo silny wiatr. Przewrócił się na bok, przygniatając trzy osoby. W wypadku zginął jeden z najbardziej utalentowanych wychowanków sanockiej drużyny Piotr Milan. Nie przeżyła również podróżująca z hokeistami dwójka fanów.

Ludzie, którzy znali Marka, wiedzieli, że 29 kwietnia 1997 roku, kiedy zaginął, musiało stać się coś złego. To był wtorek, w sobotę drużyna hokejowa rozgrywała mecz, który miał przesądzić o jej „być albo nie być”. Wiadomo było, że jeżeli Marek nie pojawi się do tego czasu, to nie ma go już wśród żywych, bo tylko śmierć mogła mu przeszkodzić w kibicowaniu ukochanej drużynie.
Nic nie wskazywało, że może targnąć się na życie. Miał wiele planów zawodowych i życiowych. Nie był typem grzecznego chłopca, ale jakoś łączył wymogi dorosłości ze swoją zbuntowaną naturą.

– Pamiętam, raz zeszło na jego dwie próby samobójcze. Kpił ze swojego zachowania. Pomyślałam wówczas, że Marek już sam sobie nie zagraża, choć oczywiście niczego nie można przesądzać, bo nikt nie siedzi w głowie drugiego człowieka – mówi jedna ze znajomych Marka. – Teraz sobie wyrzucam, że może zbyt łatwo dałam się przekonać do wersji o samobójstwie.

Wróżbita zobaczył śmierć

Jak ustaliła prokuratura na podstawie bilingów, dziennikarz z domowego telefonu kontaktował się w dniu zaginięcia z ówczesnym komendantem wojewódzkim policji w Krośnie i jego zastępcą. Wieczorem wyszedł z domu i już do niego nie wrócił.
Małego żółtego fiata, którym jeździł, znaleziono po 3 dniach przed bramą korony zapory w Solinie. W baku nie było ani kropli paliwa, co wskazywało, że auto zostało tam zaciągnięte. Samochód nigdy nie został poddany przez policję oględzinom, nie pobrano odcisków palców, ani próbek DNA.

Rodzina rozpoczęła poszukiwania zaginionego. Przeprowadzono rekonesans wśród znajomych i w barach, w których lubił przebywać, ale wszystko spełzło na niczym. Zdesperowani krewni poprosili o pomoc jasnowidzów, którzy stwierdzili, że ciało mężczyzny znajduje się w Jeziorze Solińskim lub Myczkowskim. Do akcji wkroczyli więc nurkowie, ale poszukiwania nie przyniosły rezultatu.

We wszczętym po zaginięciu śledztwie były brane pod uwagę różne wersje zdarzeń. Jedną z nich była hipoteza dotycząca samobójczej śmierci. Ta wersja bardzo szybko przyjęła się z uwagi na osobiste trudności, z którymi borykał się dziennikarz.

– Chociaż w sprawie od początku były wątpliwości, policja trzymała się postawionej tezy, że Pomykała popełnił samobójstwo. Uzasadniano to tym, że miewał stany depresyjne i problemy z alkoholem. Nie brano pod uwagę możliwości, że mógł zostać zabity. Tymczasem dziennikarz wieczorem w dniu zniknięcia zapowiadał w rozmowie z redaktorem gazety, że będzie nazajutrz w pracy i przyniesie artykuł o policji. Mówił też znajomym, że zajmuje się wypadkiem, który spowodował ktoś ważny. W lekceważeniu tych okoliczności mógł niebagatelną rolę odegrać fakt, że w sprawę zamieszany był wysoki funkcjonariusz miejscowej policji – podkreśla Krzysztof M. Kaźmierczak dziennikarz Telekuriera TVP, który jako jeden z pierwszych napisał artykuł o przypuszczalnym zabójstwie sanockiego dziennikarza.

Ostatni temat w życiu Marka Pomykały

Nie wiadomo, kto nadał Markowi Pomykale temat, który okazał się ostatnim w jego życiu. Wygląda na to, że Marek przed samym zaginięciem podjął trop, który wiódł do zdarzenia sprzed 10 lat. Wskazuje na to informacja, którą przekazał jego bliski kolega. Dziennikarz powiedział mu, że zajmuje się sprawą wypadku w Łączkach. Dodatkowym potwierdzeniem tego faktu jest informacja przekazana przez ówczesnego redaktora naczelnego „Gazety Bieszczadzkiej”, że Marek miał się zajmować tematem dotyczącym policji. To mocno koresponduje z telefonami, które wykonywał feralnego dnia do krośnieńskich komendantów.

Łamigłówka w kwestii wypadku, którego trop Marek podjął, i zaginięcia dziennikarza, zaczęła się układać w 2014 roku, kiedy wszczęto śledztwo w sprawie jego zabójstwa. Pojawiła się wówczas kobieta, mieszkanka Sanoka, który zeznała, że koleżanka, Wioletta Z., zwierzyła się jej, że zbrodni dopuścił się człowiek, z którym była przez jakiś czas związana.

Chodziło o Tadeusza P., emerytowanego już policjanta, który karierę w służbach mundurowych rozpoczął jeszcze w milicji. Piął się po szczeblach kariery i w czasach PRL pełnił funkcję zastępcy szefa Rejonowego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Lesku. W III RP był zastępcą komendanta policji w Lesku, szefem Wydziału Prewencji w Komendzie Powiatowej Policji w Sanoku, a następnie naczelnikiem sanockiej „drogówki”.

Tadeusz P. pozował na jowialnego i przyjacielskiego stróża prawa. Lubił rozmawiać z dziennikarzami, z którymi starał się „kumplować”.

– Kiedyś spotkałem się z nim na jakiejś konferencji w jednej z podsanockich gmin. Mocno wypytywał mnie, co moim zdaniem stało się z Markiem Pomykałą, którego obydwaj znaliśmy. Świdrował mnie bacznie tymi swoimi ciemnymi oczkami, ale nie przypuszczałem, że może mieć coś wspólnego z zaginięciem Marka – mówi jeden z miejscowych dziennikarzy.

Wioletta Z. ujawniła pierwszą tajemnicę Tadeusza P., choć w okolicach Leska była to raczej tajemnica poliszynela. 21 listopada 1985 roku milicjant spowodował „po pijaku” wypadek ze skutkiem śmiertelnym. Stało się to w miejscowości Łączki w powiecie leskim. Winę wziął na siebie jego ojciec Franciszek, który został przywieziony przez milicjantów na miejsce zdarzenia i posadzony za kierownicą.

Na swoje nieszczęście wypadek widział milicjant Krzysztof Pyka, który stał wówczas na przystanku w Łączkach. Zresztą nie był jedynym świadkiem. Młody funkcjonariusz odgrażał się, że ujawni prawdę. Nie zdążył, bo w nocy z 12 na 13 grudnia 1985 roku przepadł bez wieści. Znaleziono go po dwóch miesiącach utopionego w Jeziorze Solińskim. Uznano, że stało się to w wyniku nieszczęśliwego wypadku. W Lesku i okolicach wszyscy jednak wiedzieli, kto za tym stoi. Ojciec młodego milicjanta na klepsydrach informujących o śmierci syna podopisywał: „Zabity przez kolegów w Bieszczadach”.

Konkubina Tadeusza P., wzięta na spytki przez policję, zeznała, że były partner utopił kolegę milicjanta, jak również, że zabił Marka Pomykałę, gdy ten zaczął węszyć w sprawie wypadku w Łączkach.

Prokuratura Okręgowa w Rzeszowie wszczęła więc śledztwo pod kątem zabójstwa dziennikarza. Zawnioskowano o przeszukanie domu byłego policjanta, już emeryta. Zabezpieczono projekt pisanej przez niego książki. Tadeusz P. odnosił się w niej do minionych tragicznych wydarzeń, ale nie do osoby Marka Pomykały.

Nigdy nie został przesłuchany, nawet w charakterze świadka. Podczas śledztwa nie zatrzymano żadnej osoby, nikomu nie przedstawiono zarzutów, ani nie zastosowano środka zapobiegawczego.

Z uwagi na brak dowodów przemawiających za tym, że dziennikarz został zabity, śledztwo po roku umorzono.

Ex-milicjant: byłem bezkarny

Nie dało się jednak zamknąć wszystkim ust. Bulwersujący materiał filmowy dotyczący tej zagadkowej historii przedstawili rzeszowscy dziennikarze Telekuriera w TVP3, bazując na materiale zgromadzonym w śledztwie. W jednym z dokumentów Tadeusz P. przyznał się do spowodowania śmiertelnego wypadku w Łączkach. Zrobił to bez szkody dla siebie, gdyż sprawa uległa już przedawnieniu.

– Byliśmy wtedy młodymi bogami. Ja byłem bezkarny – powiedział wprost ex-milicjant.

Po wyemitowaniu programu tekst o przypuszczalnym zabójstwie Marka Pomykały napisał Krzysztof M. Kaźmierczak, poznański dziennikarz, współautor książki „Sprawa Ziętary. Zbrodnia i klęska państwa”. Ta publikacja stała się iskrą, która poruszyła środowisko dziennikarskie.

Ruszyła medialna fala. Trudno wymienić media i tytuły, które nagłośniły tę mrożącą krew w żyłach historię. Sam Kazimierczak zwrócił się do Prokuratury Krajowej wzywając do ponownego przeanalizowania sprawy i podjęcia na nowo śledztwa.

Rodzina też nie ustawała w wysiłkach, by prawda o zaginięciu Marka ujrzała światło dzienne. Kazimierz Pomykała, ojciec dziennikarza, za pośrednictwem posła Piotra Uruskiego z Sanoka, wystąpił do Prokuratury Krajowej o wznowienie śledztwa.

Departament Postępowania Przygotowawczego Prokuratury Krajowej przeanalizował materiały i na tej podstawie pod koniec 2020 roku podjęto umorzone w Rzeszowie śledztwo. Tym razem nie powierzono go organom ścigania z Podkarpacia, ale przeniesiono do Krakowa. Tajemniczą sprawą zajęła się Prokuratura Okręgowa w Krakowie Czynności operacyjne wykonywali policjanci z tzw. Archiwum X.

Przygody dzielnego milicjanta w Bieszczadach

Konkubina Tadeusza P. nie była jedyną osobą, której miał on opowiadać o zabójstwach. Drugą, która mogła zostać wtajemniczona, był autor książki o „dokonaniach” Tadeusza P. w Bieszczadach.

Nie są znane prawdziwe powody, dla których ex-milicjant chciał opublikować książkę o sobie. Jej napisania podjął się dziennikarz z Podkarpacia Henryk Nicpoń. To właśnie jemu Tadeusz P. miał się przyznać do zbrodni. Informację tę przekazał dziennikarzom Telekuriera TVP3 Jan Joniak, mieszkaniec gminy Solina, który był wydawcą lokalnego pisma. Miał mu o tym powiedzieć sam Nicpoń. Tadeusz P. miał też ujawnić, gdzie dokonał zbrodni. Dlatego krakowska prokuratura wystąpiła do sądu o zwolnienie z tajemnicy dziennikarskiej Nicponia i Joniaka.

Nie wiadomo, co zeznali obaj świadkowie, i czy w ogóle cokolwiek zeznali, gdyż Henryk Nicpoń utrzymywał publicznie, że nawet przed sądem nie puści pary z ust.

Książka miała dotyczyć nie tylko osoby Tadeusza P., ale ogólnie „bieszczadzkiej sitwy”. Nicpoń twierdził, że bazuje na informacjach przekazanych mu przez informatorów z Bieszczadów, którzy mieli go też przestrzec, by nie zajmował się wydarzeniami z lat 90. i późniejszymi, które były konsekwencją lat 80. Chodzi o śmierć Marka Pomykały, śmierć mieszkańca Leska, tzw. Lali, w głośnej sprawie narkotykowej i powiązaną z nią słynną strzelaninę w Sanoku, do której doszło na ulicy Cegielnianej w styczniu 2013 roku. Co ciekawe, 32-letni mężczyzna, który zabarykadował się wówczas w mieszkaniu z młodą kobietą i następnie zginął popełniając samobójstwo, miał powiązania rodzinne z Tadeuszem P.

– Dano mi do zrozumienia, bym nie dotykał spraw powyżej 1990 roku, bo nie wiadomo, co może mi się przydarzyć, a moi informatorzy nie wezmą odpowiedzialności za moje bezpieczeństwo – nie kryje Henryk Nicpoń. I dodaje. – Miałem otrzymać dużo ciekawych informacji, ale pod warunkiem zachowania tajemnicy dziennikarskiej.

Wydaje się jednak, że książka mogła stanowić pomnik dla Tadeusza P. Choć dziennikarz nie zdradzał jej tajemnic, przedstawiał ex-milicjanta jako prymusa policyjnej szkoły w Szczytnie, który został skierowany przez samego Czesława Kiszczaka w Bieszczady, by rozbić tu przestępcze struktury. Miał być nawet członkiem jakiejś tajnej grupy milicyjnej, której nazwa może wskazywać, że są to „opowieści dziwnej treści”. Być może jest to wrzutka, sprokurowana przez samego Tadeusza P., by sprawę zabójstw Pyki i Pomykały jeszcze bardziej zagmatwać.

Henryk Nicpoń nigdy nie miał poczucia, że może być przez kogoś wykorzystywany i taktowany jak narzędzie.

– Gdybym chciał zrobić „wrzutkę”, to napisałbym tę książkę w kilka dni, a ja zbierałem i sprawdzałem materiały przez cztery lata – podkreśla.

W trakcie postępowania prowadzonego przez krakowską prokuraturę mieszkanie rzeszowskiego dziennikarza zostało przeszukane przez funkcjonariuszy policji. Skonfiskowano mu nośniki pamięci.

Tadeusz P. nie przyznał się do winy

Nie wiemy, jakie Prokuratura Okręgowa w Krakowie zebrała dowody, które pozwoliły zatrzymać Tadeusza P. i przedstawić mu cztery zarzuty. Ujawniła, że zaginięcie Marka Pomykały spowodowane było przestępczym działaniem 63-latka, który został 23 listopada br. zatrzymany w Bytomiu.

Według ustaleń krakowskich śledczych, to Tadeusz P. zepchnął Krzysztofa Pykę do zalewu z pomostu do cumowania łodzi. Miał też, już jako zweryfikowany policjant, zabić Marka Pomykałę, próbującego odkryć prawdziwe okoliczności wypadku w Łączkach i jego następstwa. Miał podstępnie zwabić dziennikarza do domku letniskowego w Wołkowyi nad Zalewem Solińskim, następnie upić i udusić. Na dodatek, według śledczych, P. próbował otruć swoją żonę. W okresie pomiędzy 2015 a listopadem 2016 roku systematycznie dodawał jej do napojów znaczne dawki leków. Miał też umieścić w jej papierosach rtęć, ale na szczęście żona ich nie wypaliła. Ostatni zarzut dotyczy posiadania środków odurzających.

Były policjant nie przyznał się do winy i nie zdradził informacji, które najbardziej interesują rodzinę.

Gdzie są szczątki Marka Pomykały?

– Nadal nic nie wiadomo na temat ciała – mówi ojciec Marka.

Przeszukanie działki letniskowej w Wołkowyi nie dało odpowiedzi na to pytanie. Śledczy jednak dążą do odkrycia tajemnicy.

– Czynności będą zmierzały do tego, byśmy mogli powiedzieć, że grób, który jest pusty, już pusty nie będzie. Ciało zmarłego wróci tam, gdzie powinno być – powiedział w czasie konferencji prasowej prokurator okręgowy Rafał Babiński.

– Bardzo cię cieszę, że medialne starania dotyczące zabójstwa Marka Pomykały dały efekty i udało się 2 lata temu doprowadzić do podjęcia po latach śledztwa, a teraz podejrzanemu postawiono zarzuty. Tak jak Jarosław Ziętara z Poznania, Marek został zabity w związku z wykonywaniem pracy dziennikarskiej, dlatego zaangażowałem się w wyjaśnienie tej zbrodni. Mam nadzieję, że rodzina Marka Pomykały doczeka się sprawiedliwości – podkreśla Krzysztof M. Kaźmierczak.

– Wreszcie, po 25 latach, mam poczucie, że może jakaś sprawiedliwość istnieje – mówi Kazimierz Pomykała, ojciec dziennikarza.

od 7 lat
Wideo

Jak głosujemy w II turze wyborów samorządowych

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Marek Pomykała został zabity, bo wpadł na trop zapomnianych zbrodni - Nowiny

Wróć na sanok.naszemiasto.pl Nasze Miasto